19 stycznia
Obudziłem się późno. Jednak ciężkie podejście poprzedniego dnia oraz nocna impreza zrobiły swoje. A do tego łagodne kołysanie jachtu na wodzie. I mamy gotowy przepis na twardy sen. Musieliśmy wypłynąć bardzo wcześnie rano, ale nic nie słyszałem. Na niebie znowu lampa. Czyli świeci ostre słońce, chmur nie widać. Mam już dosyć tej pogody. Zapewne dla większości ludzi taka pogoda na Antarktydzie byłaby czymś wspaniałym, ale nie dla nas fotografów. Wolałbym już niskie chmury, mgłę i miękkie, rozproszone światło. No ale mogę sobie pomarzyć.
Dzisiaj płyniemy do Melchior island. Będzie to nasza punkt do przeskoku przez cieśninę Drake. A przed nami słynna Port Lockroy – dawna baza angielska, która obecnie pełni rolę … sklepiku z pamiątkami. Jest to obowiązkowe miejsce postoju dla każdego z dużych wycieczkowców. Tutaj działa poczta, można kupić kilka pamiątek. Taki turystyczny skansen. Ale jak tu coś takiego opuścić, gdy jest się na krańcu świata?
Wokół nas mnóstwo gór – zarówno tych ze skały jak i lodowych. Powoli przebijamy się przez tą magiczną krainę. Śniadanie jest serwowane na zasadzie serve and go – czyli pełna samoobsługa. Kanapka z dżemem i kubek gorącej kawy wystarcza w zupełności. Posiłek jem oczywiście w pięknych okolicznościach przyrody – gapiąc się na przyrodę z aparatem pod ręką. W zasadzie człowiek bez niego w ogóle się nie rusza.
Spotykamy po drodze wiele fok wygrzewających się na kraj lodowych. Czasami po kilka sztuk, czasami pojedyncze. W ogóle nie boją się tutaj człowieka. Można podpłynąć naprawdę blisko, a nasz jacht daje takie możliwości. Oczywiście nie można się oprzeć tym wspaniałym stworzeniom.
Tak docieramy do Port Lockroy. Co ciekawe ta baza została założona podczas II wojny światowej i miała za zadanie monitorować działania Państw osi na Antarktydzie. Wcześniej z zatoki korzystali wielorybnicy. Po zakończeniu wojny stacja była kilka razy opuszczany – ostatecznie nastąpiło to w 1962 roku. Po ludziach na stację przybyły pingwiny białobrewne, które można tam spotkać do dziś.
Na podejściu do stacji spotkaliśmy olbrzymi wycieczkowiec i chmarę zodiaków przewożących turystów na brzeg. Po krótkiej dyskusji uznaliśmy, że w takich okolicznościach nie ma sensu lądować w zatoce. Lepiej od razu popłynąć na pingwiny. Na stacji będzie bowiem niemożebny tłum. Jak uradziliśmy, tak zrobiliśmy i po kilkunastu minutach lądowaliśmy na skałach otoczeni przez pingwiny.
Było co fotografować, choć ostre słońce mocno przeszkadzało. Pingwiny to naprawdę wdzięczny temat do fotografowania. Wystarczy przy nich trochę posiedzieć, aby zobaczyć przeróżne zachowania. Od kłótni czy wieloosobowych sprzeczek, po okazywanie czułości.
Po pingwinach przyszła pora na fotografowanie jachtu wśród gór lodowych. Skipper nawet na chwilę wciągnął wiatr, choć była prawie flauta. A my, na małym zodiaku, wygięci we wszelkich możliwych pozach próbowaliśmy uchwycić jacht z górami lodowymi na pierwszym planie. Było śmiechu co niemiara. Z ostrożności jednak cały czas trzymałem się dna pontonu. Nie chciałem powtórzyć kolejnej wywrotki. Ot, taki tik :-).
Wreszcie skończyliśmy fotografować jacht i popłynęliśmy dalej. Zrobiło się luźniej – brzegi wysp rozsunęły się, skończyły się wąskie przesmyki, zniknęły wszechobecne góry lodowe. Na scenę wkroczyły … wieloryby. W niektórych momentach otacza nas nawet 40 osobników. Niektóre bliżej, niektóre dalej. Od czasu do czasu wynurzały się i wyrzucały fontanny wody nad siebie. Kilka razy były naprawdę blisko i nurkowały pod jachtem. Aż ciarki człowiekowi chodziły po grzbiecie. Pokaz nie miał końca. W pewnym momencie wyłączyliśmy silniki i powoli unoszeni falą i wiatrem zamarliśmy w kontemplacji. Salomy podała lunch, więc słychać było jedynie “sapanie” wielorybów i szczęk sztućców. Warto było znosić te wszelkie niewygody dla takiej chwili.
I w pewnym momencie wieloryby po prostu zniknęły. Były i po chwili już ich nie było.
Na horyzoncie widniały już Melchior Islands. Zaczęło nam się trochę spieszyć, bo szło załamanie pogody – taki jednodniowy sztorm i byłoby dobrze gdybyśmy zakotwiczyli w zatoce osłonięci przed wiatrem. Słońce chyliło się powoli ku zachodowi oświetlając góry i lód. Od czasu do czasu napotykaliśmy na samotne góry lodowe. Ewidentnie prąd zrobił swoje w tym miejscu. Szkoda, bo duże ciekawe góry zawsze są w cenie :-). Płynęliśmy tak szybko, że zdążyliśmy się schować na kotwicowisku otoczonym przez wzgórza Melchior Islands. Otaczały nas śnieżnobiałe pagórki i cisza. na horyzoncie widać było góry oświetlone żółtym światłem. Miałem poczucie, że coś się właśnie kończy. Że jesteśmy bliżej końca. Że za chwilę przyjdzie nam się rozstać z tym magicznym miejscem, a przecież nawet nie rozpoczęliśmy jeszcze naszej przygody.
Mieliśmy jeszcze tyle czasu, że niektórzy z nas – łącznie ze mną – popłynęli na wyspę i weszli jeszcze na pobliską górę. Widoki na jacht i okolice były przednie