Antarktyda – lądujemy na Hannah Point

10 stycznia

Wstaję trochę po wschodzie słońca. Wszystko wokół (cokolwiek tam jest) jest przykryte kołdrą chmur i mgły. A my pędzimy w tę mgłę z zawrotną prędkością sześciu węzłów. Już mi huk motoru głowy nie rozsadza. Przyzwyczaiłem się. Zmarzłem natomiast w nocy strasznie. Musiałem się przeprosić z kocem, o dwóch śpiworach nie wspominając. Znak, że się zbliżamy do lodowego kontynentu.

Idę zatem spać. Budzi mnie Laurent wchodząc na pokład. Narzucam kapok i obijajać się o ściany ruszam za nim. Za długo nie spałem. Moim oczom ukazuje się pierwsza skała Szetlandów – Castle Rock. Do połowy zanurzona w chmurach. A wszystko to w oparach niebieskości poranka. Jestem naprawdę wzruszony. Oto jest przednóże Antarktydy. Wreszcie dotarliśmy. Powoli wyłaniają się kolejne skały i zaczyna być widoczna pierwsza wyspa – Snow Island. Pożeram te wszystkie miejsca oczami. Wyspa – choć na mapie wydawała się maleńka, jest w rzeczywistości bardzo długa. Cała pokryta śniegiem – stąd nazwa. Byłoby niesamowicie móc ją przebyć pieszo na nartach. Pewnie nikt tego jeszcze nie zrobił. Robię pierwsze zdjęcia. Z ruszającej się łodzi nie jest to łatwe, ale po pewnym czasie znajduje swój rytm. Mijamy Teeth Rock , które rzeczywiście wyglądają jak zęby i sterczą ostro z morza. Powoli łódź budzi się do życia. Pojawiają się kolejni podróżnicy – Jimi, Magne i dziewczyny, na końcu Phillip.

Aby dotrzeć do Hannah Point, gdzie będziemy lądować – musimy jeszcze opłynąć całą wyspę i dotrzeć do Livingston Island. Jest to kolejna, jeszcze większa wyspa Szetlandów. Jej lodowce schodzą prosto do brzegu. Siedzimy na pokładzie. Czuć, że wszyscy są strasznie podekscytowanie. Oto podróż, której końca nie było widać zbliżą się do finału. I ma zacząć się wielka przygoda. Na pokładzie dostajemy śniadanie. Pajdę gorącego, świeżego chleba z masłem i dżemem. Smakuje wybornie, szczególnie przy takich widokach. Jestem strasznie głodny po tych kilku dniach na morzu. Henk ugniatał ciasto na chleb całą noc i oto rano dostajemy wspaniałe, świeże pieczywo. Brakuje słów.

Im bliżej Livingston Island, tym więcej na niej widać – wysokie klify Byers Peninsula ustępują masom lodu. Kierujemy się do Walker Bay, gdzie leży nasz punkt lądowania. Już z daleka słychać krzyki pingwinów i pomruki lwów morskich. Ta część wyspy nie jest już pokryta śniegiem. Jest nawet trochę zielonej trawy, w której swoje gniazda mają ptaki. Z łodzi widzimy co najmniej dwa skupiska lwów morskich. Ich głos niesie się po całej zatoce.

Wreszcie docieramy i rzucamy kotwicę. Morze jest spokojne. Nie ma wiatru. Wszyscy są niesamowicie podekscytowani – to nasze pierwsze doświadczenie antarktyczne i to od razu ze zwierzętami. Laurent przypomina zasady i po chwili płynę już w pierwszym rzucie na plażę. Morze jest tak spokojne, że nawet nie biorę worka na sprzęt. Wywrotka nam nie grozi. Po chwili dobijamy do skał i moje nogi dotykają lądu. Po czterech dniach na morzu i brzusznych torturach, oto jestem – realizując swoje marzenie. Gdyby ktoś mi powiedział wcześniej, wiele lat temu, że kiedyś wyląduję na Antarktydzie, to bym chyba nie uwierzył. Marzenia się jednak spełniają.

Na plaży są setki, tysiące pingwinów. I trochę lwów morskich. Pingwiny mają młode – wyglądają już na trochę podrośnięte. Mają szare futerka i są bardzo ciekawskie. Nawet jeżeli się oddalą z obawy przed człowiekiem, to po chwili wracają z zaciekawieniem. Od czasu do czasu jakiś malec goni za rodzicem z zadziwiającym piskiem. Domaga się jedzenia. Niektóre pingwiny idą do wody poszukać pożywienia, inne z tej wody wracają. Ciągły ruch. Pingwiny są zbite w mniejsze lub większe kolonie. Nie powinniśmy ich przekraczać wzdłuż, tylko starać się obchodzić dookoła. Lwy morskie w ogóle nie są nami zainteresowane. Dwa z nich tylko na nas spojrzały i wróciły do swojej ulubionej czynności – czyli leżenia. Ile muszą mieć tłuszczu, jeśli w takim chłodzie mogą godzinami leżeć i się nie pochorować. To wszystko cieszy moje oczy w 10 sekund po wylądowaniu.

Myślę o swoich chłopcach – pewnie zwariowaliby widząc tutaj tyle pingwinów. Już widzę ich rozdziawione buźki.

Dajemy sobie dwie godziny na eksplorację. Ustawiam Gopro na videotimelapse i odchodzę na zdjęcia. Staram się wśród tej masy znaleźć jakieś pojedyncze, ciekawe osobniki do fotografowania, ale nie jest to łatwe. W masie też pięknie wyglądają. Pełno tutaj wrzasków, a od czasu do czasu odzywają się lwy morskie. Echo powiela te dźwięki.

Przybywa drugi rzut i wszyscy się powoli rozchodzimy. Zaczyna padać śnieg. Nagle z płaskiego krajobrazu wszystko robi się 3D i nabiera głębi. Wygląda to super. Fotografuje pingwiny i lwy morskie. U tych ostatnich staram się robić zbliżenia, bo te są najbardziej interesujące. Powoli schodzę na plażę i idę w kierunku dużej grupy lwów. Wspaniałe jest to, że zwierzęta w ogóle się nas nie boją. Po prostu schodzą nam z drogi (pingwiny), ale nie okazują się strachliwe. Podobnie ptaki. Skua polują na młode pingwiny. Wcale nie wyglądają na drapieżniki, ale podobno wystarczy moment, aby rodzice stracili swojego potomka.Docieram na piaszczystą plażę. Może przybyć drugi jacht, a że skipperzy nie przepadają za sobą, to mogą objąć w posiadanie plażę. Stąd postanowiłem ich uprzedzić. Na piasku widać setki pingwinich odcisków stópek. Wygląda to niesamowicie. Podobnie jak pingwiny, które pojedynczo wracają do swoich legowisk z połowów. Po prostu sobie idą pingwinim truchtem.

Po drodze spotykam pojedyncze, małe grupy lwów. Podchodzę wykorzystując różne przeszkody, aby zrobić im zbliżenie czy to buzi, czy to płetw. Bardzo mi się to podoba. Wreszcie docieram do dużej grupy lwów. Cześć załogi już tam jest. W grupie lwów, od czasu do czasu, zaczyna się walka albo pokazywanie kto jest silniejszy. A wszystko to w śniegu. Niesamowite. Nagrywam nawet film, aby pokazać to Ani i chłopcom. Cielska muszą ważyć naprawdę dużo, ale uderzenia nie robią na nich żadnego wrażenia. Czasem zresztą wystarczy, aby jeden z samców się uniósł i zafurczał, aby jego konkurent już nie podskakiwał. Najpiękniejsze jest to, że nawet jak trochę powalczą, to po chwili leżą koło siebie jakby nigdy nic. Jedna, wielka rodzina.

Spędzam tam trochę czasu, po czym zaczynam wycofywać się w stronę skał i punktu zbiorczego. Oczywiście po drodze robię zdjęcia pingwinom, ptakom i lwom – tutaj zaczynają ryczeć cztery na raz, co robi niesamowitą atmosferę. Ich wielkie, czerwone paszcze, najeżone pożółkłymi zębami chuchają w nas parą. Ma być strasznie i jest strasznie :-). W jednej z grup pingwinów odnajduję odmieńca z żółtymi brwiami. Siedzi sobie pośrodku jednej kolonii z czarnym dzieckiem i stara się nie wyróżniać w tłumie. Skąd tu się znalazł, trudno powiedzieć, ale wygląda wspaniale.

 

Większa część grupy wraca na jacht. Ja zostaje, podobnie jak Laurent i Marnie, która chciałaby jeszcze pójść do lwów morskich. Idzie z Laurentem, a ja postanawiam poeksplorować okolice punktu zbiorczego. Docieram do mojego Gopro. Leży przewrócone – zapewne pingwin albo ptak byli tego sprawcami. Z ciekawości, czekając na pozostałą dwójkę idę za skały na drugą plażę. Gdy podchodzę do skał szukając pingwinów, moim oczom ukazuje się… lampart morski, który wyleguje się na skale w otoczeniu pingwinów. Nie mogę uwierzyć w to co widzę. Już pierwszego dnia widzę to zwierzę! Lampart nic nie robi sobie z mojej obecności – łypie tylko okiem i nadal leży nieruchomo. Nie reaguje też na siedzące obok pingwiny, które są jego naturalnym pożywieniem. Jest naprawdę duży i długi. Nie chciałbym się z nim spotkać w wodzie. Musi być doskonałym pływakiem. Budzi moje przerażenie. Siedzę sobie z nim trochę i wycofuję się na plażę. Wracam i czekam na Laurenta i Marnie. Kiedy docierają zapraszam ich na małą niespodziankę. Prowadzę ich do morskiego lamparta. Są zachwyceni. Tym razem lampart zsuwa się do wody a… pingwiny za nim. Lampart nie jest nimi w ogóle zainteresowany. Na końcu pokazuje nam jeszcze swoją paszczę i bye bye. Idziemy na plażę i Henk zabiera nas na łódź. Wymieniamy pierwsze doświadczenia i obserwacje. I ruszamy na Deception Island. Przed nami około trzy godziny drogi.

Powoli zbliżamy się do wyspy. Jest olbrzymia i prawie cała pokryta śniegiem. To kaldera ze środkiem wypełnionym morzem. Szczyty są pokryte przewalającymi się chmurami i mgłą. Krajobraz jest czysto biały. Pięknie to wygląda. Nie możemy lądować na plaży, bo fale są za silne. Po drodze spotykamy jeszcze dwie super góry lodowe. Jedna w kształcie penisa.

Wpływamy do środka kaldery. Jest olbrzymia. Na mapie wydawało mi się, że będzie mała. A tu taki olbrzym – czuję się przytłoczony.

Najwyższym punktem wyspy jest szczyt Mount Pond – 542 m n.p.m. – jest skąpany we mgle. Wchodzimy do środka kaldery wąskim przesmykiem Neptune’s Bellows. Tuż obok znajduje się wyrwa w skale Okno Neptuna. Podobno to sąd, po raz pierwszy dostrzeżono Antarktydę (Nathaniel Palmer w 1820 roku)

Po prawej stronie mijamy starą, norweską stację wielorybniczą, gdzie zabito tysiące, jeśli nie setki tysięcy wielorybów i fok. A wszystko w imię rozwoju i postępu. Co za shame. Płyniemy dalej do Telefon Bay gdzie będziemy spali. To jest na samym końcu kaldery. Cicha i spokojna zatoczka, zapewniająca duży komfort spania. Po drodze widzimy jeszcze bazę hiszpańską letnią i opuszczoną bazę argentyńską. Idziemy spać po pełnym dniu wrażeń.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *