Antarktyda – cieśnina Drake’a

7-9 stycznia

Cały czas jesteśmy w cieśninie Drak’a. W nocy wiał wściekły wiatr. Musieliśmy trochę nadłożyć drogi i odbiliśmy lekko na północ. Chilijska straż przybrzeżna odradzała nam wyjście w cieśninę, ale kolejny postój u wyjścia kanału Beagle nie był żadnym dobrym rozwiązaniem. Podobno nie miało wiać strasznie mocno.
W praktyce odczuwałem to całkowicie inaczej. Wiało tak, że naszą łódka podrygiwała ostro na falach, a my razem z nią. Najgorsze było uderzanie fal w kadłub. Brzmiało to tak, jakby kłoda drewna co chwila uderzała w burtę tuż przy mojej głowie. Straszne doświadczenie. I to poczucie, że od żywiołu dzieli cię tylko trochę stalowego kadłuba. Brr.

Sama cieśnina ma prawie 1110 km, a jej głębokość sięga do ponad 5000 m. Rozciąga się od przylądka Horn do wyspy Snow Island, w kierunku której płynęliśmy. Cieśnina została nazwana na część Francisa Drake’a który, odkrył ja przypadkiem w 1578 roku, kiedy został zepchnięty przez sztorm po wyjściu z cieśniny Magellana. Nie zdawał sobie jednak wówczas sprawy, że jest to pas wód okalający Amerykę Południową. Po raz pierwszy cieśnina została przepłynięta przez kapitana Willema Corneliszoona Schoutena w 1616.

Po nocnym szaleństwie znacznie się uspokoiło. Początkowo płynęliśmy nawet dziewięć węzłów, ale później wiatr był coraz słabszy i musieliśmy włączyć silnik. Robimy nadal nieco ponad sześć węzłów. Słabo. W tym tempie przepłynięcie cieśniny zajmie nam wiek cały. Do tego morze cały czas mocno faluje – pojawiają się takie długie fale, które bujają dosyć mocno jachtem. Najgorszy jest jednak ten huk silnika. Całkowicie sobie to odmiennie wyobrażałem. Coś a la romantyczna podróż jachtem na pełnych żaglach w kierunku zachodzącego słońca. A tu znój i toaleta.

Całymi dniami nic nie robię tylko leżę. Mam strasznie niewiele sił. A do tego to kołysanie pokładu. Dostałem 7up – bąbelki mają mi pomóc – i rzeczywiście, po pewnym czasie czuję się o niebo lepiej. Staram się spać, a jak nie śpię, to tępo wpatruję się w jeden punkt w naszej kajucie. Od czasu do czasu wypijam trochę 7up i zażywam tabletki przeciwwymiotne. Ale jakiekolwiek przebywanie w pozycji pionowej, szybko kończy się nudnościami i zawrotami głowy.

Nuda jest powalająca. Wiedziałem, że będzie miała miejsce i się do niej przygotowałem. Zgrałem na komputer seriale, które chciałem obejrzeć. Na Spotify załadowałem 3000 piosenek, w większości nieznanych. Na Kindlu pojawiło się kilkanaście nowych książek – od historii po science fiction. Nic z tego. Nie jestem w stanie oglądać, ani czytać. O dziwo – również słuchać – od razu bowiem jest mi niedobrze.

Wiatru w cieśninie prawie nie ma. Nie jest płasko jak szklanka, ale nie ma dużych fal. Cały czas jest tzw. swell. Pod koniec czuję się już na tyle lepiej, że mogę siedzieć na pokładzie kilkadziesiąt minut. Jako tzw. ice watch – wypatruję gór lodowych, których blisko wysp spodziewałem się dużo, ale których wcale nie ma. Mogę też już słuchać muzyki, ale nadal o czytaniu czy oglądaniu nie ma mowy.

Przez te trzy dni na jachcie nic nie wziąłem do ust. Dbałem jedynie o picie – nie chciałem się odwodnić. Nie żebym narzekał. Miałem okazję zrzucić kilka kilogramów podczas wyjazdu. Choć zdawałem sobie sprawy, że ta wyprawa jest całkowicie inna niż wyprawa do Patagonii czy na Grenlandię, gdzie dzienna racja żywnościowa rzadko przekraczała 800 kilokalorii.

Te dni to dla mnie totalna katastrofa – nigdy się tak źle nie czułem i nigdy nie czułem się też bezradny. Nie mówiąc już o braku jakiegokolwiek realnego wsparcia. Laurent i Salome od czasu do czasu zachodzą do mnie, ale niewiele mogą pomóc. Każda ich wizyta bardzo mnie jednak podnosi na duchu. Wyczekuję z niepokojem wtorku rano. Nadal jesteśmy wg. GPS daleko, ale czas Antarktydy się zbliża.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *