Antarktyda – stacja Wiernadski

17 stycznia

Fajna data. Siedemnaście to moja liczba :-). Oczywiście wstaje na wschód słońca po dwóch godzinach snu. Nie jestem w stanie nikogo dobudzić. Laurent nawet nie drgnie, Marnie otwiera tylko na chwilę nieprzytomne oczy. Ubieram się ciepło i wychodzę na pokład. W górach jest trochę chmur i mam nadzieję, że światło się przez nie przebije.

Siedzę sobie samotnie na pokładzie i cieszę się z tej samotności i ciszy. Moje myśli idą od razu do Ani i chłopców. Bardzo za nimi tęsknię. Mam nadzieję, że kiedyś (niedługo) będziemy mogli wspólnie cieszyć się wszystkimi tymi widokami. Muszę sprawdzić ofertę Haus Expedition, bo akurat ci robię bardzo dobre ekspedycje, mają luksusowy, szybki statek  i często są poza utartym szlakiem.

Niestety, światło nie do końca zagrało i pomimo chmur krajobraz nie eksplodował barwami. Ale jakieś załamanie czystego nieba zaistniało i cieszyłem się ostatecznie na te kilka zdjęć które zrobiłem. Po zdjęciach, gdzieś koło trzeciej trzydzieści zmykam pospiesznie do kajuty i swojej koi. Nie jest łatwo rozgrzać się na nowo, tym bardziej, że siedziałem na pokładzie w piżamie, skarpetach i zarzuconej kurtce. Ale jakoś daję radę i zasypiam.

 

Oczywiście śniadanie mi jakoś umknęło i obudziłem się grubo po dziewiątej. Słońce w pełni, ale w górach widać sporo chmur. Również nad nami słońce od czasu do czasu trochę się zasłania barankami. Zapowiadała się zmiana pogody, co bardzo mnie cieszy. Miałem już słońca po dziurki w nosie. Dla fotografii pełne słońce to niekoniecznie coś dobrego, a dodatkowo dosyć już też miałem nakładania grubej warstwy kremu 50+ na swoją twarz. Hank śmiał się, że nawet na okularach przeciwsłonecznych mam ten krem. Ale o skórę bardzo dbałem, nie chciałem być bowiem ani zbyt mocno opalony, ani broń boże z odchodzącą skórą. Na razie mi się to udawało.

Po lunchu znowu wybieramy się na pingwiny. Tym razem jadę i ja, mają być moje ulubione pingwiny Adeli. Jak zawszę okupują wyższe skały i tworzą małe rodziny. Światło jest ostre, ale to nie przeszkadza w robieniu zdjęć. Staram się robić zbliżenia i detale, łącznie z małymi pingwinami. Te nie są już wcale takie małe, ale całkiem spore i wyglądają jak przytulanki. Są szare i włochate, cały czas śpią pod czujnym okiem rodziców albo wołają jeść. Jak to małe dzieciaki.

 

Pod koniec jestem świadkiem niesamowitej sceny. Nagle do jednego z małych pingwinów podlatuje skua i wyciąga go spod ochrony rodziców. Młode drze się wniebogłosy. Podbiegają do niego rodzice i zaczynają go odciągać. Udaje im się, choć skua nie dawała za wygraną. Ale co się dzieje dalej! Podbiegają dwa inne pingwiny i zaczynają dziobać tego małego. Początkowo rodzice się temu przeciwstawiają, ale po chwili sami zaczynają dziobać swoje dziecko. Razy spadają na nie zewsząd. A skua się temu przygląda. Wreszcie wydaje się, że mały nie żyje i go zostawiają. Gdy podlatuje skua i okazuje się, że mały daje jeszcze znaki życia, to pingwiny znowu do niego dopadają i jeszcze kilkanaście razy uderzają. To już koniec. Skua niepokojona zaczyna rozdzierać zwłoki i się nimi posilać. Wszystko trwało naprawdę krótko, może dwie minuty. Jak zaczął się cały ten rwetes, a było naprawdę głośno, to bynajmniej nie zacząłem robić zdjęcia, tylko z zimną krwią błyskawicznie zmieniłem ustawienia na w aparacie. Trenowałem wcześniej i potrafiłem to zrobić z zamkniętymi oczami. Jak te ustawienia już miałem w aparacie, to zacząłem zapełniać bufor. Robiłem zdjęcia seriami i niektóre bardzo mi się podobają zważywszy, że nie mam żadnego doświadczenia w fotografowaniu ptaków. Bardzo jestem zadowolony.

 

Wracam na zodiak i płynę na jacht. Przyjemnie spędzamy czas na nic nie robieniu. Pijemy wino, rozmawiamy na pokładzie, cieszymy się ostrym słońcem. Jest naprawdę przyjemnie.         

Wybieramy się na fotografowanie gór lodowych z zodiaka. Zauważyliśmy bowiem góry z łukami i bardzo nam zależy, aby je sfotografować. Na samym początku podpływamy do kry, na której leży foka. W zasadzie nic sobie z nas nie robi. Ot, wygrzewa się na słońcu i tylko czasami prycha. Spędzamy z nią trochę czasu. Niesamowite jak przyroda tutaj nie boi się człowieka. Oczywiście bardzo dbam o swoją pozycję i ciągle pamiętam o tym, aby być na dnie łodzi. Nie mam zamiaru stracić kolejnego aparatu, gdy przed nami jeszcze tyle wrażeń. Podpływamy pod łuk. Jest olbrzymi i trudno powiedzieć jak w ogóle się trzyma. Hank oczywiście przepływa pod nim ku naszej radości i przerażeniu. Jesteśmy zodiakiem naprawdę blisko, i czasem aż za blisko, szczególnie gdy zwisają nad nami tony lodu. Ale wrażenia są niesamowite. Spędzamy z górą trochę czasu, później podpływamy do innych. Jedna ma wręcz tunel na styku dwóch gór i oczywiście nie odmawiamy sobie wpłynięcia do tego tunelu. W cieniach lód mieni się bajecznymi kolorami. Od białego po zielony. Coś niesamowitego.

W pewnym momencie jedna z gór lodowych zaczęła się ruszać. Wyglądała jak mózg – zwoje były wszędzie. Nie obróciła się po całości ale znacznie. Oczywiście jak tylko to zobaczyliśmy, to nasz sternik od razu ruszył w tym kierunku i przypłynęliśmy bardzo blisko. Aż za bardzo. Góra rolowała się jak kołyska. Raz w jedną, raz w drugą stronę.

 

Powrót na górę, kotwica w górę i płyniemy do stacji Wiernadski – ukraińskiej bazy na Antarktydzie. Jestem tak zmęczony i przeładowany obrazami, że ucinam sobie drzemkę. Muszę się jakoś zresetować, bo inaczej nie dam rady. Za dużo tego, za mało czasu na przemyślenia i mentalny odpoczynek. Budzę się tuż przed bazą. To nie była duża odległość. Jesteśmy koło trzynastej, więc mamy naprawdę dużo czasu do końca dnia.                  

Po lunchu czas na decyzję, lądujemy na Skua Island i idziemy do chaty pierwszych budowniczych bazy. Ta chata to pozostałość po brytyjskie eksploracji tego regionu. Wcześniej Hank popłynął do Ukraińców po klucz. Lądujemy na samym końcu wyspy. Podobno można do chaty dopłynąć zodiakiem, ale jest lód i się nie da. No to idziemy. Już po kilkudziesięciu metrach wiadomo, że popełniliśmy wielki błąd – śnieg jest głęboki i miękki i rakiety byłyby jak znalazł. Ich brak będziemy odczuwać przez cały marsz. Droga prowadzi pomiędzy płaskimi skałami bez śniegu. A na nich urzędują skua. Jak można się domyślić jest ich mnóstwo i atakują nas z wielką zajadłością. Są szalone. Ale jakoś udaje się nam ich unikać. Najgorzej ma ten na przedzie. Na nim bowiem koncentrują się ataki.

Idzie się długo i mozolnie. W końcu widać chatę. Jeszcze jedna górka i wreszcie docieram. Po dłuższej chwili jest już cała grupa. Chata wygląda tak, jakby ją wczoraj opuszczono. Na półkach jest jedzenie, książki, zachowano wszystkie oryginalne przedmioty. Chata jest niska i trzeba uważać. Warunki dosyć spartańskie, ale przynajmniej toaleta jest w środku. Główną częścią jest oczywiście pokój z piecem, będący jednocześnie kuchnią i salonem. To tutaj toczyło się zapewne życie. Jest to druga chata postawiona w tym miejscu. Pierwsza została najprawdopodobniej zmyta przez tsunami. Musiało być naprawdę potężne. Osoby, które wówczas przybyły do chaty niczego nie zastały. I to pomimo tego, że chata jest dosyć dobrze chroniona, a od strony morza trzeba trochę nakluczyć, aby tutaj dotrzeć. Spędzamy w chacie jakiś czas. Później ruszamy z powrotem. Idę jako pierwszy. Niestety nie mam statywu, aby chronić się przed atakami skua, więc stosunkowo często muszę padać plackiem na ziemię. Nigdy bowiem nie wiem, czy aby nie dostanę po głowie od nadlatujących ptaków. Docieram do końca wyspy, chronię się w jakimś zaułku i tak oczekuję na „ewakuację” na jacht.

 

Na jachcie trochę odpoczywamy. Później ruszamy na zachód słońca zdobywając najwyższe wzniesienie wyspy. Mam mokro w kaloszach od śniegu, który się tam wsypał podczas wcześniejszej wędrówki, więc zabieram buty trekkingowe. Wiem, że będę mógł iść prawie wyłącznie po skałach bez konieczności zanurzania się po kolana w śniegu. Oczywiście jestem przedmiotem żartów i kpin :-). Podejście nie jest jakoś mocno strome, ale ilość ptaków jest porażająca. Na samym szczycie jest tylko jeden ptak. Będzie nas atakował przez cały czas naszego pobytu. Widocznie gdzieś blisko musiało być jego gniazdo.

Zachód przedstawia się obiecująco. Słońce będzie świecić do ostatniej chwili, bo za południowym zachodem nie ma w ogóle chmur. Za to na wzgórzach jest aż czarno od chmur. Jak sobie pomyślę, że wszystko to będzie oświetlone, to aż mnie ciarki przechodzą po plecach. I całe morze gór lodowych wokół. Robi się naprawdę ciekawie. Jednocześnie góry są tutaj jeszcze bliżej i jeszcze piękniej się prezentują. Łącznie z zamkniętym przez góry lodowe kanałem Lemaire. Zabieram się do zdjęć. Jest naprawdę co robić.

Salomy przyniosła ciasteczka i moją ulubioną chałwę, więc czasami sobie podjadam. Oczywiście robimy też szalone grupowe zdjęcia pod światło. Jest przy tym dużo śmiechu. Zachody są tutaj bardzo, ale to bardzo długie. To daje mnóstwo czasu na wybór kadrów i ich dopracowanie. Nie trzeba się strasznie spieszyć. Jest dużo czasu. Włącza mi się przeżywanie miejsca i chłonę je niczym gąbka wodę. O dziwo wcale mi nie przeszkadzają moi towarzysze. Wręcz przeciwnie, są dodatkowym źródłem motywacji i radości. A przecież najczęściej fotografuję w samotności. Ale teraz bardzo cieszę się z ich obecności. Doradzam też w kwestii AF i tym podobnych przy przy fotograficznym polowaniu na skua. Widać, że wszyscy z nas są bardzo ucieszeni na ten zachód i na to światło. A to jest magiczne.

Powoli wydobywa na świat poszczególne góry lodowe lub szczyty i pagórki pogrążając resztą w mroku. To nadaje obrazom trzeci wymiar. Uwielbiam fotografować w takich warunkach. Szał się kończy. Jeszcze jedno zdjęcie grupowe i zaczynamy schodzić. Niedaleko punktu ewakuacyjnego jest przepiękny łuk. Robię oczywiście zdjęcie. Ale najbardziej podoba mi się to z ptakami na skale. Jeśli skua są za blisko, to te je odganiają. Jest tu wiele fotograficznych możliwości.

 

Po przybyciu na jacht jest jeszcze wino i długie rozmowy. Hank serwuje steki i sam zjada trzy. Wreszcie kładę się spać. Po takim dniu aktywności sen przychodzi niemal natychmiast.