Antarktyda – przed powrotem

20 stycznia

Budzę się nagle w „nocy” wyrwany ze snu jakimś potężnym hałasem. Wybiegam na pokład jachtu i widzę kolejne fragmenty niedalekiej pionowej ściany lodu jak z hukiem spadają do wody. Zawalił się ładny kawałek nieodległej lodowej ściany. Po chwili potężna fala wyładowuje całą swoją energię na pobliskim brzegu. Tsunami. Jachtem kołysze w te i wewte. Na szczęście jestesmy na tyle daleko od ściany, że nic nam nie grozi. Ale przesmyk nie jest wcale szeroki i wystarczyło zacumować nieco bliżej ściany i byłby problem. Zresztą takie ściany otaczają nas zewsząd.

Po tej przymusowej pobudce kładę się z powrotem do koi. Jestem zmarznięty i zmęczony i nic nie wyrwie mnie na wschód. Zresztą jesteśmy otoczeni wysokimi ścianami lodu i nie ma mowy, abyśmy coś zobaczyli. Trzeba by wyjść na okoliczne szczyty tak jak wczoraj wieczorem, a na to nikt nie ma siły.

Kilka godzin pobudka. Do kabiny wlewa się słońce. Śniadanie i od razu wskakuję do zodiaca. Płyniemy na rekonesans. Słońce pięknie świeci nad nami. Pojawia się halo, a wysokie chmury zapowiadają zmianę pogody. To jest ten sztorm, przed którym mieliśmy się skryć pośród wysp. Na szczęście ma przejść bokiem, ale i tak będzie później sprawiał nam problemy przy przejściu przez cieśninę.

Woda jest krystaliczna i niezwykle spokojna. Wszystko wokół się w niej odbija dostarczając przepięknych obrazów. Trudno przejść wobec takich widoków obojętnie. Szukamy fok, wpływamy do mniejszych i większych zatok, a nawet poza wyspu. Znajdujemy kilka ale nie są zbyt fotogeniczne. Wokół mnóstwo wolnego lody, czasami jest tak płytko że ocieramy o dno. Na naszych oczach zawala się niewielka jaskinia lodowa. Tu wszystko topi się i pracuje.

Po godzinie wracamy. Czas się wstępnie spakować, bo jutro z samego rana ruszamy do domu, a przed nami cieśnina Drake i nie będzie łatwo. To już wiemy z napływających prognóz pogody. Ale dzisiaj większa część dnia jeszcze przed nami. Porzucam już jedzenie. Nic nie jem od śniadania i zamierzam się tego trzymać aż do zacumowania w kanale Beagle. Przegrywam ostatnie zdjęcia, przygotowuje się mentalnie na powrót.

Pada pomysł, aby skorzystać z ostatnich chwil na Antarktydzie i się … wykąpać. Śmiałków jest dwóch – Salome i ja. Trochę się tego boję, bo taki skok z jachtu do wody, która ma zero stopni może się źle skończyć. Ale jestem zahartowany już w bojach. Trochę wody na twarz i kark i siup – poleciałem w samych kąpielówkach prosto w objęcia czarnej toni. Uderzenie zimna chyba zatrzymało krążenie i akcję serca na chwilę. Otoczyła mnie czerń tak zimna i tak głęboka, że czym prędzej wypłynąłem na powierzchnię. Kilka ruchów rękoma i już byłem przy zodiaku. Woda szczypała z zimna. Ale warto było. Po chwili do wody wskoczyła Salomy. W ten sposób przypieczętowaliśmy nasze związki z białym kontynentem.

Godzinę później ruszam z Laurentem, Magne, Marnie i Salome na pobliskie wzgórze. Henk nas wyrzuca na brzegi u zaczynamy mozolną wspinaczkę. Podejście jest naprawdę strome – ma jakieś 60 stopni nachylenia i nie da się podejść bez wyrąbywania w zmrożonym śniegu stopni. Pomagają trochę rakiety śnieżne w rękach -robią za kijki. Ciekawie to będzie z powrotem, bo jak wiadomo wejść jest prosto, gorzej z zejściem.

Po jakimś czasie pokonujemy przeszkodę i wchodzimy na rozległe plateau. Stąd mamy jeszcze z godzinę do najwyższego punktu. Droga się miło dłuży, pomagają rakiety śnieżne. Bez nich byłaby to mozolna podróż. Idziemy, fotografujemy, rozmawiamy. Pogoda się zmieniła. Nie ma już błękitnego nieba – wszystko jest zasnute szarymi chmurami, przez które tylko rzadko przebija się słońce. Zapowiadane pogorszenie pogody dotarło i tutaj.

Robię panoramy bo widoki są naprawdę wspaniałe – otaczają nas przepiękne wyspy pokryte wysokimi górami i wszechobecnymi lodowcami. Są prawie na wyciągnięcie ręki. Robimy sobie selfie w rakietach z podskokiem – wygląda tak jakbyśmy lecieli. Mamy przy tym mnóstwo śmiech i zabawy. Jak zwykle niezastąpiona Soleme zabrała ze sobą słodkie przekąski i termos z herbatą. W takim miejscu taki posiłek smakuje wybornie.

Wracamy. Tak jak przypuszczałem zejście z góry nie było wcale łatwe. Niektórzy z nas wybrali zjazd. Było szybciej i bezpieczniej. Z góry widzimy też ślady naszej wczorajszej wycieczki po przypłynięciu na wyspy. Niebezpiecznie blisko staliśmy przy krawędzi uskoku, który zwisał nad woda. Wystarczyło, żeby tąpnęło, a byśmy polecieli razem z masa lodu. Tutaj trzeba cały czas uważać.

Henk odbiera nas z brzegu.

Wieczorem jeszcze fotografuje okoliczne lodowe formy, bo niektóre linie czy kształty są fantastyczne. No i kończe pakowanie. Przed nami trudne trzy dni na jachcie. Jestem pełen obaw bo wiem, jak trudne były te dni poprzednio.