Antarktyda – Booth Island

16 stycznia

Zabieramy ze sobą ciepłe rzeczy, a Salomy zabiera dodatkowo termosy z gorącą kawą i herbatą oraz trochę przekąsek. I tylko jeden kubek. Idą wszyscy poza Jimim i Henkiem, którzy zostają na jachcie. Henk ma nas odebrać o siódmej rano. Między zachodem a wschodem mamy tylko cztery godziny, a odliczając zachód i wschód pewne dwie i pół godziny czekania już na miejscu. Na szczęście prawie nie wieje. Ale i tak pewnie będzie zimno, a nasze zmęczone ciała będą domagały się snu i ciepła.Ekipa ląduje na wyspie i zaczynamy mozolne podejście na wzgórze. Fotografujemy pingwiny, których skupiska są porozrzucane po skałach pozbawionych śniegu. Bardzo są śmieszne i dziwne te stworzenia. Wydają mnóstwo dźwięków i robią strasznie dużo hałasu. Chodzą od skupiska do skupiska utartymi ścieżkami. W śniegu jest zatem jakby pingwinia ulica, po której się przemieszczają. Niesamowicie to wygląda. Potrafią się naprawdę wysoko wspinać na tych swoich małych nóżkach. Na Deception Island wspinały się ponad dwieście metrów po całkiem stromej górze. Tutaj niektóre ich wyspy na śniegu są oddalone od morza o dobre kilkaset metrów. Każdego zatem dnia muszą ten odcinek pokonywać w poszukiwaniu pożywienia w wodzie. Pingwiny wybierają miejsca na skałach a nie na ziemi. Te bowiem najszybciej się ogrzewają i znika z nich śnieg. Jest mnóstwo takich wysp-skał rozrzuconych pośród śniegu. A na nich mają swoje gniazda pingwiny. Czasami jest to kilkanaście osobników, a za innym razem i 100. A pomiędzy nimi pingwinie autostrady. Rzadko można spotkać jakiegoś pingwina poza nimi.

 

 

Po pingwinach przyszedł czas na zdobycie wzgórza. Po piętnastu minutach jestem pierwszy i mogę cieszyć się wspaniałymi widokami. Na horyzoncie widać szczyt Francois wystający prawie 3 tys metrów z wody i jeszcze jeden wysoki, piękny szczyt – nie jestem w stanie go zidentyfikować na mapie. Na południu rozciąga się jak okiem sięgnąć mnóstwo gór lodowych. To tak zwane “graveyard” czy cmentarzysko gór lodowych – przypływają tutaj góry lodowe z południa pchane prądami i wiatrami. Wiele z nich utyka tutaj na dłuższy czas z powodu płycizn. Większość z nich to prawdziwe olbrzymy. Widać mnóstwo łuków, mniejszych jeziorek, przedziwnych kształtów. Mam nadzieję, że w następnych dniach będziemy je mocno eksplorować. Choć odległości są tutaj złudne, coś co się wydaje na wyciągnięcie ręki okazuje się oddalone o kilka kilometrów. Trudno tutaj weryfikować odległości. Nie ma żadnego odniesienia. Nawet jednak z tej odległości góry robią wrażenie. Naprzeciwko wznoszą się natomiast szczyty, które mijaliśmy płynąc kanałem Lemaire. Są prawie na wyciągnięcie ręki. Prawie wszystko pokrywa jeszcze lód i śnieg. Jest zimno, niebo jest praktycznie czyste. Jedynie na zachodzie jest warstwa chmur, przez które słońce przejdzie tuż przed zachodem. Korzystając z dobrego światła, robimy sobie znowu zdjęcie grupowe. Tym razem wszyscy podskakujemy. Oczywiście pod światło i rybim okiem. A jak. Muszę opanować tę technikę robienia zdjęć, bo to naprawdę super zabawa.

Po grupówce każdy z nas zanurza się w swój świat fotografii. Nakładam sobie słuchawki i zaczynam fotografować przy mongolskiej muzyce. Takiej bardzo energetycznej – można posłuchać poniżej. Super się czułem, bardzo mnie to pozytywnie nakręciło. Moje słuchawki odcinają praktycznie większość zewnętrznych dźwięków. Było to trochę nierealistyczne przeżycie słuchać mongolskiego rocka i fotografować pingwiny na Antarktydzie. Ludzie są jednak różni :-).

 
Zachód słońca był całkiem, całkiem, szczególnie końcówka, ale brak chmur na okolicznych szczytach robił swoje. Niestety. Nie byłem zatem jakoś szczególnie zadowolony. Ale lepszy rydz niż nic, prawda?
 

 

Na koniec zachodu słońce przeszło przez tę pokrywę chmur. Na horyzoncie wszystko się zrobiło żółte i czerwone. Fajnie to wyglądało. Końcówkę zachodu oglądałem nie robiąc zdjęć. Czasami trzeba się wyciszyć, a od pewnego czasu byłem już przeładowany emocjami. I to zarówno pozytywnymi jak i negatywnymi. A trzeba dodać, że zachody jak i wschody trwają tutaj o tej porze roku o wiele dłużej. Nie pięć czy dziesięć minut, ale np. czterdzieści pięć minut. I to daje bardzo dużo możliwości w fotografowaniu. Bardzo dużo. Po zachodzie idę fotografować pingwiny na sam dół.

Dzień wcześniej wieczorem rozmawialiśmy o fotografii. Laurent pokazał kilka zdjęć. W głowie utkwiło mi zdjęcie pingwina pod słońce. Chciałbym zrobić podobne, tylko lepsze. Sam też pokazałem zdjęcia – zabrałem ze sobą kilka diaporam. Wyjaśniłem o co z nimi chodzi – nikt bowiem nie znał tej formy prezentowania zdjęć. Trzeci obraz? Jaki trzeci obraz! Dziewczynom i Laurentowi się podobało. Magne ma wątpliwości co do realności świata, który pokazuje. Wytłumaczyłem jednak o co chodzi z tym przenikaniem i trzecim obrazem. Najmniej pochlebnie wyraża się Henk, który mówił, że dla niego trzeci obraz był przedobrzony i go irytował, bo znał wiele z tych miejsc (Patagonia).

Pingwiny oczywiście wspaniale pozują. Cały czas nie jest ciemno, w zasadzie jest tak jasno, że można normalnie czytać. Z pingwinami spędzam mnóstwo czasu. Fotografowałem oczywiście z muzyką i na lekko – z długim obiektywem, bez plecaka. Było naprawdę miło, muzyka pozwoliła mi się odciąć od jakichkolwiek dźwięków. Wielość pingwinów jednak przeszkadza. Trudno znaleźć ujęcie w których wszystkie zapozują jednocześnie. Zawsze któryś się przypląta w najmniej spodziewanym momencie. W ogóle nie boją się ludzi. Nawet te z młodymi syczą dopiero wtedy, kiedy człowiek jest naprawdę blisko – na wyciągnięcie ręki. Ale wystarczy posiedzieć kilka minut nieruchomo i przestają na ciebie zwracać uwagi. Szukam zatem pojedynczych osobników na tle gór lodowych.

 

 

Wracając na szczyt zobaczyłem księżyc wyłaniający się zza gór. Był niesamowicie żółty i całkiem spory. Oczywiście nie mogłem takiej sytuacji przegapić. Jeszcze długo odbicie księżyca widać w morzu. Fascynujące.

 

 

Zostają do zagospodarowania trzy godziny – ubieram wszystko co mam. Jest zimno. Nie wiem, może to rześkość tego arktycznego powietrza ma taki wpływ na mnie? Znajduję sobie jakieś w miarę wygodne miejsce i kładę się. Ale nie idzie mi zasnąć. Niewygodnie i zimno. Chyba się starzeję. Postanawiam się napić herbaty. Ale nie chcę pić z jednego kubka. Na szczęście mam pustą butelkę po wodzie, którą wypiłem po przyjściu. Gorąca herbata jest naprawdę dobra. Ponadto butelka nieźle grzeje. Laurent częstuje rafaello, mamy też ciasto z dżemem z jachtu. Pełen wypas. Słucham muzyki i jakoś czas leci. Laurent i Magne śpią, Marnie i Salomy idą na spacer, Anne chyba ciągle fotografuje na długich czasach (za mało się wszystko rusza jak dla mnie – nie ma wiatru i chmur). Na pół godziny przed wschodem wszyscy się reaktywują. Ale słońce powoli się przebija i pojawia się na szczycie Francois później niż zakładaliśmy i jest strasznie powolne. Ile można robić zdjęć jednego kadru?

Po kilkunastu minutach zaczynają się pojawiać oświetlone fasady gór lodowych. Ale szału nie ma. Zaczynamy się zbierać. Poczucie, że na dole będziemy musieli czekać kolejne dwie, trzy godziny na Henka i dingy jest trochę przerażające. Ale co robić. Do siódmej godziny jeszcze dużo czasu. Docieramy na dół góry, kiedy Henk wypływa dingy. Co za ulga, będziemy na jachcie wcześniej. Laurent twierdzi, że zrobił to dla dziewczyn. I super. Przy okazji my też się zabierzemy :-).

 

 

Na jachcie szybko zrzucam rzeczy i zakopuję się w śpiwór. Jest mi zimno, ale po chwili już śpię jak zabity. Przesypiam śniadanie i to, że ruszamy z kotwicowiska . Docieramy po czternastej do Petermann Island, gdzie spędzimy kolejną noc. Są tutaj pingwiny i wzgórza z pięknymi widokami. Na pingwiny nie idę. Nie chce mi się. Potrzebuję chwili wytchnienia i samotności. Nawet z Henkiem na jachcie. Robię porządki w rzeczach i przede wszystkim w zdjęciach. Już wiem, że przy tej ilości zdjęć z Gopro, dysk twardy w laptopie okazał się za mały. Muszę zatem wszystko przenosić na dysk zewnętrzny. Co więcej, za dwa dni nie będę też miał miejsca na zdjęcia i będę musiał nieco zmienić zasady backupowania zdjęć, przenosząc nowe na dysk SSD zewnętrzny. Tam powinno wystarczyć miejsca. Czytam trochę Kindla i przede wszystkim piszę dziennik, bo mam strasznie dużo zaległości.

Ekipa wraca po trzech godzinach zadowolona. Postanawiam trochę popływać w wodzie w swoim kombinezonie. Lampartów nie stwierdzono, choć pewnie gdzieś się tam czają, bestie. Pogoda jest bardzo słoneczna, co sprzyja fotografowaniu pod wodą, choć wokół nie ma zbyt wielu gór lodowych, a daleko nie chcę płynąć. Dostaję od Henka jedną skarpetę neoprenową, drugiej nie mógł znaleźć, zakładam skafander i już jestem w wodzie. Tym razem nie mam blisko do brzegu. Woda jest zimna, nawet bardziej niż ostatnio, ale daję radę. Słońce też ma na to wpływ pewnie. Trochę fotografuję, trochę pływam. Wcześniej posmarowałem obudowę cytryną, aby woda szybciej spływała i nie zostawiała smug. I rzeczywiście – działa. Szkoda, że nie było gór lodowych w dużej ilości. Po godzinie wychodzę. Znowu trzęsawka. Gorąca herbata i zimne czerwone wino pomaga :-).

Wkrótce do wyspy przypływa statek Quark i pomiędzy nim a wyspą zaczynają kursować zodiacki. Jeden za drugim. Odwiedza nas koleżanka Henka,, która jest na innym pobliskim jachcie. Płynie na kajaku, jej ekipa właśnie zjeżdża na nartach z któregoś ze szczytów. Widać ich nawet jako ciemną plamkę na białych stokach. Niesamowite. Pojawiają się też kajakarze z Quarka, a nieodległa góra lodowa zaczyna się rolować. Fajnie się to ogląda, ale ostatecznie cała się nie przewróciła. Spędzamy miło czas na jachcie leniąc się i wypijając niezliczone ilości czerwonego wina. Niestety, jest ono zimne, zimniejsze nawet od białego. Przeczy to mocno idei czerwonego wina, ale nikt się tutaj tym nie przejmuje. Łącznie ze mną.

Po kolacji przychodzi czas na wejście na pobliskie wzgórze. Bierzemy rakiety śnieżne i prawie całą grupą (oprócz Anne) wchodzimy na wzgórze. Wygląda niepozornie, ale trzeba się było trochę namęczyć, aby wejść na samą górę. Czasami stromizna była niczego sobie, a rakiety nie pomagały. Ale bez nich nie byłoby szans na wejście. Po kilkunastu minutach jesteśmy mocno rozciągnięci. Każdy idzie własnym tempem. Sprawy nie ułatwiają ptaki – skua. Gdzieś muszą mieć gniazda i traktują nas jak intruzów. A co się robi z intruzami? Przegania. Skua wybrały bardzo niemiły dla intruzów sposób. Nadlatują na pełnej prędkości na człowieka. Wyciągają przy tym nogi do przodu i szeroko rozpościerają skrzydła. Widok jest naprawdę niesamowity, tym bardziej, że zmieniają kurs naprawdę w ostatniej chwili. Takie naloty trwają jeden za drugim. Trzeba naprawdę uważać, bo idą z różnych kierunków. Nigdy nie wiadomo, czy nie trafią szponami w głowę, więc naturalnym zachowaniem jest unik i przypadnięcie do ziemi.  To jest naprawdę uciążliwe i człowiek nie zna dnia ani godziny. Wejście na wzgórze robi się jeszcze bardziej męczące. Odpinam statyw i niosę go wysoko nad głową. przynajmniej nie muszę się co chwila kulić. Przeżyłem kilkadziesiąt nalotów. 

Wreszcie docieram na szczyt. Widoki są spektakularne. Niebo jest czyste, nie ma żadnej chmurki. W tym miejscu jest całkowicie inny układ gór, są one bliższe, prawie na wyciągnięcie ręki. Aż trudno uwierzyć, że większość nie przekracza tysiąca metrów. Wydają się o wiele wyższe niż są w rzeczywistości. Każdy z nas zajmuje się fotografią. Czas płynie bardzo wolno.

 

 

Zachód, z racji braku chmur nie jest spektakularny. Biorę się za fotografowanie skua, które od czasu do czasu nad nami krążą. Nie jest to łatwa sprawa, ale aparat naprawdę ma spore możliwości. W pewnym momencie porzucam obiektyw 100 – 400 i przechodzę na 16 – 35 starając się uchwycić ptaka w ostatnim momencie, tuż moim przed przypadnięciem do ziemi. Nie chcę dostać nogami ptaka w głowę. Nie jest to łatwe, bo AF wariuje przy takich prędkościach zbliżania się. Zależy mi także na tym, aby ptak był cały, dobrze widoczny, z elementami krajobrazu. Nie jest to łatwe.

 

Wracamy na jacht. Po drodze znowu atakują nas skua. Nikt nie ma siły na cokolwiek. Idziemy spać.