Antarktyda – w poszukiwaniu jaskini

18 stycznia

Budzi mnie zapach porannej kawy. Niestety to nie jest to espresso ani nawet nie cappuccino. Ale zapach jest i oczywiście ciągnie mnie do kuchni. Po kawie wylegam na pokład. Nad nami znowu świeci słońce i jest przyjemnie w jego promieniach. Lubię te poranki w piżamie na pokładzie i small – talk. Prawie wszyscy już wstali. Nasz zodiak wisi w powietrzu, więc w naszej kabinie jest naprawdę jasno, gdyż nic nie zasłania bulaju.Po leniwym poranku czas na większą aktywność. Część grupy, w tym ja, postanawia szukać wejścia do lodowej jaskini, która jest ukryta gdzieś tam na wzgórzu. Bierzemy zatem sprzęt wspinaczkowy. Część wygląda jakby została właśnie zabrana z wczorajszej chaty i ma zapewne z pięćdziesiąt lat. Ale powinno wystarczyć. Reszta grupy wybiera się na pingwiny. Hank zawozi ich na ląd w pierwszej kolejności, a później nas.

Przypływamy na ukraińską stację Wiernadski pożyczyć buty dla chłopaków. Tak aby można było wpiąć w nie przedpotopowe raki, od których odpadała już rdza. Chłopaki mogliby zainwestować w trochę nowszy sprzęt na jachcie. Ukraińcy przywitali nas bardzo miło. Są tutaj już od kwietnia i jesteśmy dopiero trzecim jachtem, który ich odwiedził. Statki bardzo rzadko tutaj przypływają. Widać, że bardzo cieszą się ze spotkania, a już zapowiadany widok dziewczyn wieczorem wbija ich w stan nerwowego podniecenia. Cała załoga to bowiem mężczyźni. Okazuje się, że jeden z nich – biolog – mówi nawet po polsku, bo w Polsce kiedyś studiował. Rozmawiamy o różnych sprawach. Odwiedzamy nawet prawosławną kaplicę. To właśnie poznany biolog pełni obowiązki księdza popa i od czasu do czasu celebruje mszę. Ogólnie żyje się trudno, bo przez cały rok (od kwietnia do kwietnia) kontaktu z domem w zasadzie nie ma, poza okolicznościowym telefonem satelitarnym. Ale mówi, że jego obecność tutaj jako biologa jest ważna, pozwala mu bowiem prowadzić właściwe badania. Żegnamy się i obiecujemy sobie porozmawiać jeszcze wieczorem przy kieliszku wódki.

Wpływamy do przejścia prowadzącego do chaty i napotykamy na świeży lód. Musiało w nocy przymrozić. Dingy z łatwością jednak pokonują lód i po chwili wszyscy jesteśmy na wyspie. Trochę śniegu, trochę skał i trochę skua.

Szybko osiągamy wierzchołek i idziemy po długim wzgórzu. Wejścia nie ma jednak żadnego. Nawet w śniegu nie widzimy żadnych obniżeń, co mogłoby sugerować lokalne obniżenie terenu. Dochodzimy do końca wzgórza. Dalej jest niebezpiecznie – szczeliny i nawisy. Zresztą pod Laurentem i Salomy coś tam pod spodem pęka i wszyscy się ewakuujemy bliżej skalnego wierzchołka. Tam odkrywamy rozpadlinę w śniegu i Laurent, odpowiednio zabezpieczony, przekopuje się przez zwały śniegu. Na próżno – bardzo szybko napotyka na lód. Zabawa się kończy.

Widok z tego wierzchołka wyspy jest nieco inny niż z Skua Island. Postanawiamy tam wrócić na zachód słońca. Oglądamy widoki z aleją pancerników na pierwszym planie. Te pancerniki to olbrzymie góry lodowe o kształtach niczym wojenne okręty. Wracamy na jacht.

Po lunchu oczywiście obowiązkowa przejażdżka wśród gór lodowych. Znowu natrafiliśmy na łuk i oczywiście nie omieszkaliśmy pod nim przepłynąć. Było dużo radochy, ale też strachu, bo to jednak w każdej chwili może runąć. Cała nadzieja w tym, że na początku zaczynają się odrywać małe kawałki, a dopiero później leci całość. No ale ryzyko jest. Pływamy tak godzinę szukając co ciekawszych gór lodowych. Szkoda tylko, że znowu na niebie ostre słońce. Chciałem popływać w kombinezonie, ale w pobliżu łodzi nie ma żadnych mniejszych gór lodowych, do dużych nie mam zamiaru się zbliżać. To zbyt niebezpieczne. Trochę szkoda.

 

Zbliża się późne popołudnie – o dwudziestej jesteśmy umówieni na stacji na zwiedzanie, a później na wódkę w barze. Każdy zatem stroi się jak może, co oznacza tylko to, że wyglądamy tak samo jak każdego innego dnia. Biorę długi prysznic bo wreszcie mamy dużo wody. Czuję się naprawdę miło. Zabieram ze sobą cały sprzęt foto, bo zamierzam na zachód wejść na górkę, na której dzisiaj byliśmy w poszukiwaniu jaskini.

Sama baza powstała na początku dwudziestego wieku i została założona przez Brytyjczyków. To właśnie tutaj prowadzono badania, które doprowadziły do wykrycia dziury ozonowej. W 1996 roku Brytyjczycy sprzedali bazę Ukraińcom za … jednego funta. Niezła cena. Podobno jakaś niemiecka firma złożyła lepszą ofertę (Ukraińską nietrudno było przebić) i chciała bazę przekształcić w sezonowy hotel, ale Brytyjczykom bardziej zależało na utrzymaniu naukowego charakteru bazy. I tak baza przeszła w ręce Ukraińców.

Płyniemy do bazy. Wszyscy się bardzo cieszymy i ekscytujemy na możliwość pobytu w budynkach i w cieple. Nasz jacht to jednak zimne, pływające igloo. Powoli mam trochę dość ubierania na siebie wszystkiego co zapewnia ciepło, a na to wszystko jeszcze sztormowego kombinezonu. Oczywiście zdarzają się momenty, gdy ciepło leniwie rozlewa się po ciele, ale jest ich stosunkowo niewiele. Jeżeli bowiem nie płyniemy na silniku to nie ma grzania i jest zwyczajnie w świecie zimno. Jedyny ciepły pokój to kambuz – wynika to bardziej z gotowania i z tego, że siedzi tam dziewięć osób, każda ma temperaturę 36,6ºC :-). Musi się nagrzać. Ale w nocy wraca się do zimnego śpiwora.

W bazie wita nas większość załogi. Trochę to śmiesznie wygląda. Widać, że wszyscy są mocno przejęci.Łącznie z nami. Głośno komentują nasze dziewczyny. Widać, że są zadowoleni. Po przedstawieniu wszystkich zaczynamy zwiedzanie bazy. Naszym przewodnikiem jest poznany przeze mnie już biolog. Poznajemy życie bazy i jej mieszkańców. Jest tutaj kilku naukowców, a reszta załogi (łącznie piętnaście osób) to osoby utrzymujące bazę.

W bazie jest nawet niewielkie muzeum. Podobno od czasu przekazania bazy niewiele się tutaj zmieniło. Nawet napisy są nadal po angielsku, w tym nazwy pokoi. Trzeba przyznać, że panuje tutaj wielki porządek. Spodziewałem się raczej ruskiego bałaganu. Bardzo mnie to cieszy. Zwiedzanie kończymy na pokoju na poddaszu, w którym nadal prowadzone są badania poziomu ozonu w atmosferze. Stara maszynę została zabrana do muzeum, ale w jej miejsce pojawiła się zupełnie nowa maszyna. Pomiary są prowadzone manualnie, wyniki zapisywane są ręcznie w tabeli w plikach tekstowych, a następnie wysyłane codziennie do Brytyjczyków. Strasznie to wszystko “nowoczesne”. Dzisiaj poziom ozonu jest w normie i nie trzeba ograniczać swojej aktywności na dworze. Ale wcześniej poziom ozonu spadł do 15%, co ogólnie nie jest zdrowe, jeżeli się przebywa na zewnątrz. Przy wyjściu z bazy jest monitor, który podaje aktualny poziom ozonu, tak aby załoga mogła się do tego przygotować wychodząc na zewnątrz, stosując na przykład silne kremy. Ale i tak niektórzy wyglądają, jakby zaliczali solarium co tydzień. Jest tutaj też doktor, który dba o zdrowie ludzi. Nie ma za dużo do robienia. Oszalałbym mając taką pracę.

Ukraińcy pracują tutaj przede wszystkim dla pieniędzy – poza naukowcami oczywiście. Wielu z nich już kilkukrotnie odwiedziło bazę i spędzają tutaj już któryś rok. Antarktyda niewątpliwie wciąga i jest jak narkotyk. Sam czuję, że można się od niej łatwo uzależnić. Choć nie wyobrażam sobie pobytu tutaj przez rok. To by mnie chyba zabiło.

Po zwiedzaniu idziemy na piętro. Działa tutaj najbardziej położona na południe poczta. Mają własne widokówki i koperty oraz mnóstwo pieczątek. Cena – 5 USD. Kupuję trzy i wysyłam do domu oraz do rodziców i mamy Ani. Zostaną zabrane z bazy w kwietniu i wysłane przez Port Stanley na Falklandach. Przyjdzie zatem na nie trochę poczekać. Po wysłaniu poczty oglądam na dużym ekranie timelapsa nakręconego w okolicach stacji. Robi wrażenie.

Idziemy do baru. Został wybudowany przez Brytyjczyków, a w kontuar jest wbita moneta – jeden funt – którą zapłacono za bazę. Nie ma piwa, ani wina – to przynosimy na wymianę – ale jest za to wódka. Butelka Grey Goose początkowo mnie zmyliła, ale okazało się, że jest to wódka pędzona na Antarktydzie. Czyli swojska. Obawiam się, że będzie nie do wypicia, ale jest całkiem dobra i wcale nie taka mocna. W końcu nie chodzi o to, aby się upić, ale aby się bawić. Idę do lokalnego sklepu na małe zakupy. Chcę przywieźć chłopcom i do domu coś naprawdę antarktycznego, bez naklejki Made In China. A chłopaki w bazie robią różne rzeczy z lokalnych surowców, które później sprzedają. Niektóre rzeczy bardzo mi się podobają, a że są w pojedynczych sztukach, to bardzo szybko trafiają w moje ręce. Ostatecznie kupiłem orkę, pingwiny – babuszkę, obrazki razy dwa. Jestem bardzo zadowolony choć wydałem 95 USD :-).

Potem przychodzi kolej na kolejną wódkę i rozmowy z Ukraińcami. Robi się późno i trzeba podjąć decyzję, czy idziemy na zachód słońca. Z bazy to około czterdzieści minut drogi w śniegu, mokrym. Wielu chętnych nie ma. Ostatecznie idzie Laurent, Magne i ja. Reszta woli bawić się i pić. Co jest oczywiście bardzo miłe, ale przyjechałem tutaj na zdjęcia, a nie pić wódkę. Alkoholu mam pod dostatkiem na jachcie :-).

Wychodzimy, przechodzimy przez budynek bazy i zagłębiamy się w śnieg. Są czasami ślady butów i nart. Już po pierwszych krokach wiem, że będzie bardzo ciężko. Tym bardziej, że jestem bardzo zmęczony. Wódka również nie pomaga. Zapadam się czasami po kolana w śniegu. Staram się iść po śladach nart, bo w tym miejscu śnieg jest trochę ubity, ale nie zawsze jest to możliwe. Idę pierwszy i strasznie ciężko mi się idzie. Dochodzę do ostatniego długiego podejścia. Opadłem z sił – torowanie nie jest najprzyjemniejsze. Jestem gotowy zostać tutaj na zdjęcia, tym bardziej, że światło jest już miłe dla oczu. Laurent mnie jednak motywuje. Puszczam Magne przodem i idę po jego śladach. Później odbijam w lewo i podchodzę po skałach. Co prawda oznacza to spotkanie ze skua, ale nie robi to już na mnie żadnego wrażenia. Docieram na szczyt pierwszy. Rozstawiam Gopro i zabieram się do robienia zdjęć. Warunki są całkowicie inne niż wczoraj. Przede wszystkim na północy w górach nie ma zbyt wielu chmur i góry wyglądają całkowicie inaczej. Robię rozległą panoramę. Dużo się dzieje. Robimy sobie pamiątkowe zdjęcie – wszyscy trzej w czerwonych kurtkach na szczycie.

 

Zakładaliśmy, że zejdziemy do zatoki, gdzie jest chata i stamtąd odbierze nas Hank. Ale widocznie zabawa w bazie trwa w najlepsze. Wcześniej przypływają również dwa nowe jachty i widzimy zodiaka płynącego do bazy. Impreza się zatem rozwija. Postanawiamy zatem na nią wrócić. I rzeczywiście. Tłum jest ogromny (jak na Antarktydę). Jakaś francuska rodzina, Holendrzy na nartach i załoga ich jachtu. Jestem tak zmarznięty po przyjściu, że nalegam na szklankę czerwonego wina od ręki. Tym razem wino jest w temperaturze pokojowej i smakuje o wiele bardziej wyraźnie niż nasza schłodzona wersja. A i zajadam się ogórkami i grzybami. Dobre, bo polskie. Prawie 70 % jedzenia w barze, to produkty polskie. Bo dobre i za rozsądną cenę.

Siedzimy i rozmawiamy jeszcze z dobrą godzinę. Później jak na komendę pozostałe łodzie wychodzą. My również idziemy. Część z naszej załogi jest całkiem nieźle wstawiona. Czekamy na kei na Hanka, który robi pierwszą turę dingy. W drugiej przywozi na bazę worek marchwi, jabłka i inne owoce. Ukraińcy są bardzo wdzięczni i podziękowań nie ma końca. Hank robi to bezinteresownie – nie chce za to zapłaty. Lubi po prostu to miejsce i tych ludzi. Są dla niego autentyczni – w odróżnieniu od Brytyjczyków w Port Lockroy.

Na jachcie chcemy jeszcze wypić butelkę wina, ale Hank wygania nas z messy. Jutro musimy wypłynąć bardzo wcześnie, bo przed nami bardzo długa droga do Melchior Islands – naszego ostatniego przystanku w drodze przez cieśninę do domu.

2 thoughts on “Antarktyda – w poszukiwaniu jaskini

    • 11 czerwca 2018 at 07:21
      Permalink

      🙂

      Reply

Skomentuj iczek Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *