Antarktyda – Bransfield Strait

12 stycznia

Wschodu nie stwierdzono.

Po śniadaniu ruszamy na półwysep. Dzisiaj przed nami głównie pływanie – musimy pokonać Bransfield Strait bez lądowania na lądzie. Dzień jest wyjątkowo słoneczny, a na niebie jest niewiele chmur. Przed nami długa droga. Trochę się obawiam, bo może znowu kiwać i znowu będzie mi niedobrze. Ale zobaczymy jak to będzie. Na razie znowu przepływamy przez całą kalderę i żegnamy Deception Island. Yo słońce nad naszymi głowami nie jest tutaj czymś normalnym. Szetlandy zbierają bowiem prawie całe chmury i często tutaj wieje i pada. My mieliśmy szczęście. Po wyjściu z kaldery planowaliśmy wylądować na plaży z pingwinami, ale wiatr był za silny. Żegnają nas skaczące wszędzie pingwiny. Jest ich bardzo dużo i oczywiście nie mogę się powstrzymać przed ich fotografowaniem. Ale nie jest to takie proste. Trochę wieje i trochę kiwa, a one są naprawdę szybkie. No i trochę jednak daleko.

Postanawiam nie ryzykować i kładę się do kabiny, aby trochę pospać i przede wszystkim nie prowokować mojego brzucha do jakichś gwałtownych akcji. Wiem, że to nie będzie mi się opłacało. Po dwóch godzinach postanawiam jednak wyjść na pokład. Jest piękna, słoneczna pogoda, a my o dziwo zbliżamy się do jakiejś wyspy – Trinity Island. Jej ośnieżone szczyty mocno wystają spoza wody. Szczególnie odcina się w oddali czarny szczyt, który wydaje się szczególnie wysoki. Okazuje się jednak, że perspektywa płata figle i coś co się wydawało odległym szczytem, okazało się skałami, a dokładnie Megaptera Islands.

Zaczynają się pojawiać olbrzymie góry lodowe. Najpierw pojedyncze, a później jest ich coraz więcej. Niektóre muszą być naprawdę olbrzymie. Większość z nich nie leży na naszym kursie, ale ostatecznie dwie z nich tak. Krążymy wokół nich jak pszczoły wokół ula. Powoli. Są naprawdę majestatyczne, olbrzymie – liczą lekko po dwadzieścia, dwadzieścia pięć metrów wysokości. Aż strach się bać tak blisko nich pływać. Nie wyglądają jednak na niestabilne. Wręcz przeciwnie – kojarzą mi się w wielkimi pancernikami czasów I Wojny Światowej. Kiedy tak wokół nich pływamy na wolnych obrotach z każdej strony prezentują inny widok. Można by się przy nich naprawdę zasiedzieć. Co chwila odkrywam jakieś nowe kadry. Na pokładzie słuchać ciszę i terkotanie migawek. Wszyscy robią zdjęcia. Jesteśmy tak blisko tych olbrzymów, że prawie możemy dotknąć ich lodowych ścian. Niesamowite uczucie. Z jachtu to wygląda naprawdę wspaniale. Henk jest spokojny, ale rękę trzyma na manetce gazu gotowy uciec jak tylko zacznie się coś dziać. Na szczęście góry są oazą spokoju.

Niebo zaczyna się chmurzyć, ale takimi dobrymi do fotografowania chmurami. Trzeba uważać na twarz, bo przy takim świetle i wietrze, bardzo łatwo można nie tyle się opalić, co spalić. Kładę zatem co pewien czas na twarz dużo kremu. Powoli słońce schyla się coraz niżej i niżej. Wiatru nie ma i płyniemy wyłącznie na silniku. Na pokład wylegli prawie wszyscy poza Phillipem, który dzisiaj nie czuje się najlepiej i prawie cały dzień przeleżał w koi.

Po drodze jemy na pokładzie lunch – tym razem jest to ryż z bakłażanem. Smakuje dobrze w takich warunkach.

W zasadzie pokonaliśmy już Bransfield Strait i zaczynamy wchodzić do Gerlache Strait – długiego kanału, który kończy się spektakularnymi widokami. Jesteśmy już bardzo blisko kontynentu i będziemy dzisiaj spali w jego objęciach. Majestatyczne góry w oddali robią się różowe, góry lodowe żółcieją. Zaczyna się długi zachód słońca, a my ciągle płyniemy do bazy w której mamy rzucić kotwicę. Leży tuż za Anna Cape :-). Docieramy tam już po zachodzie słońca. Jest to mała zatoczka z wielką górą lodową pośrodku. I mnóstwo lodu z wielkich ścian lodowych. Jak to wszystko odpadnie, to będzie takie tsunami, że nas porwie raz dwa i zatopi. Ale Henk jest pewny, że to dobra miejscówka. W końcu był na Antarktydzie czterdzieści dwa razy. W tej małej zatoce jest naprawdę bardzo spokojnie. A przed nami wyrastają z oceanu potężne góry – są daleko, ale nadal wyglądają jakby były bardzo blisko.

Pijemy jeszcze wieczorem wino – czerwone, zimne jak diabli i idziemy spać. Niebo nad nami jest prawie czyste. Zapowiada się zimna noc. Wschód słońca już za dwie i pół godziny.

Dzisiejszy dzień był pełen wrażeń. Dotarliśmy do kontynentu i będziemy się od teraz poruszać wzdłuż półwyspu na południe. Będzie coraz zimniej, ale też krajobrazy będą coraz ciekawsze. Zapowiada się zatem fotograficzna uczta.

2 thoughts on “Antarktyda – Bransfield Strait

  • 17 października 2017 at 09:45
    Permalink

    Świetna relacja, jak zawsze Łukaszu. Zdjęcia spowodowały, że na prawdę zrobiło mi się zimno. A będzie zimniej powiadasz?

    Reply
    • 22 października 2017 at 17:39
      Permalink

      Dzięki Błażeju. Będzie zimno, będzie tak zimno, jak mi jeszcze nigdy nie było, a wiesz, że byłem tu i tam i przeważnie było tam zimno.

      Reply

Skomentuj Łukasz Kuczkowski Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *